sobota, 24 lipca 2010

Dzień 7 - Paleochora, Anidri, Azogires

Po późnym wieczorze z Mythosem ciężko rano wstać, oj ciężko. Śniadanie jemy w hotelu i przed 10-tą wyjazd w kierunku Paleochory, cel właściwy: wioska Anidri.. Była jeszcze opcja - płaskowyż Omalos, a przynajmniej Lakki i Meskla, ale ponieważ mój kierowca był bądź co bądź kierowcą początkującym, a pamiętam drogę do Omalos (co prawda po ciemku i autobusem) z zeszłego roku, stwierdziłam, że nie chcę zginąć ostatniego dnia na Krecie...

Natomiast w pierwotnej wersji z Paleochorą miał być spacer (11 km) do Azogires, ale nie udało nam się ustalić, jak z Azogires można wrócić inaczej niż drałując z powrotem 11 km na pieszo, więc zrezygnowaliśmy z Azogires, na rzecz bliższej (5 km) Anidri.

Wiedziałam, że na Paleochorę trzeba skręcić gdzieś w Tavronitis, ale nie wiedziałam dokładnie gdzie...

Zatrzymujemy się przy "Iliaktida Apartments" (wielki regał z książkami w recepcji), gdzie pytam o drogę. Sympatyczni ludzie każą mi wrócić i po kilkuset metrów zjechać w prawo. Zjeżdżamy więc, ale nie jesteśmy pewni, czy dobrze (znaków brak), więc pytamy stojącego przy drodze człowieka (z wyglądu - Jamajczyk), czy na Paleochorę to tędy? "Ne!" odpowiada energicznie kiwając głową w nieokreślonym kierunku, co jeszcze ciągle mnie dezorientuje. "Ne, ne!" słyszymy ponownie i coś, co brzmi jak "58 kilometrów" po grecku (właściwie słyszę tylko "ochto" na końcu, a ponieważ wiem, że stąd jest 58 km do Paleochory, to reszty się domyślam :-).

"Master of the road" mówił nam, że droga na Paleochorę jest nieciekawa. Nie wiem, co w niej nieciekawego! Piękna, górzysta trasa, a góry są tu bardziej zielone niż w innych częściach zachodniej Krety, które do tej pory widzieliśmy. W pewnym momencie widzimy przydrożny stragan z miodem i krzyczę do T., żeby się zatrzymał.

Nasz Jimny i widok z parkingu przy straganie z miodem.

Miodu można była spróbować i był to w dodatku miód tymiankowy, więc oczywiście zakupiłam. Sprzedająca pani głośno puszczała jakąś fajną grecką muzykę. Stanęłam sobie tu na skraju parkingu:

Słońce przygrzewało, wiał lekki wiaterek, a przede mną ten cudowny widok. Byłam szczęśliwa, że tu jestem, a jednocześnie smutna, że to już ostatni dzień...

W Paleochorze wbiliśmy się w "miasto" z bardzo wąskimi uliczkami, ale zaraz skręciliśmy w lewo i pojechaliśmy, jak przewodnik przykazał, w stronę campingu. Minęliśmy go, zostawiliśmy samochód pod drzewem przy kamienistej, bezludnej plaży i ruszyliśmy na wschód. Widząc idącą drogą w naszym kierunku parę w starszym wieku postanowiliśmy się upewnić, więc zapytaliśmy, czy to właściwa droga i w ogóle jak ona wygląda. Państwo (sądząc po akcencie, z jakim wymawiali słowo "Lovely" mówiąc o Anidri - Anglicy) trochę się skrzywili mówiąc, że "dość stroma" i "nieosłonięta" i że "w tym upale...", oraz że oni wyszli wcześniej i właśnie wracają.

Rzeczywiście, słońce grzało już niemiłosiernie... Popatrzyliśmy po sobie z T., który rzucił krótkie "Idziemy", podziękowaliśmy i ruszyliśmy do góry.

Była to asfaltowa droga (można też pójść dalej wzdłuż wybrzeża i dotrzeć do Anidri mniej cywilizowaną drogą, przez wąwóz), najpierw prowadząca przez szeroki wąwóz (tych ci na Krecie dostatek, wąwóz tu, wąwóz tam), którego zbocza były na tyle odległe od siebie i niezbyt wysokie, że nie dawały żadnego cienia. Nie dawały go też porastające pobocza krzewy oleandrów. Po pewnym czasie popatrzyłam na dyszącego ciężko towarzysza :-) i zaczęłam mieć wątpliwości. Ale przecież co to jest 5 kilometrów..?

Kiedy skończył się wąwóz, zaczęły się gaje oliwne, zagrody z kozami i owcami, tu jakiś kogut przebiegnie, tam zdezelowany traktor stoi... I żywego ducha wokół. Było naprawdę przeuroczo... tylko cholernie prażyło słońce! (Następnym razem nie ma bata, będę się zwlekać o 5 rano z łóżka). Co 5 minut przystawaliśmy pod drzewem oliwnym uzupełniając płyny i wyrównując oddech, bo, choć droga nie była STRASZNIE stroma, to jednak płaska też nie.

Zaczynaliśmy już tracić nadzieję, a robiło się coraz bardziej stromo, aż w końcu w oddali ujrzeliśmy tablicę z napisem, jeszcze niewidocznym z tej odległości, ale musiało to być Anidri. I było:

Ledwo żywi doszliśmy do restauracji "To Scholeion" - urządzonej w dawnej wiejskiej szkole. Niewielki budynek, stoliki stały na tarasie na zewnątrz, z widokiem na wąwóz i Morze Libijskie:

W środku bar, a przed nim wielki stół, na którym dwie kobiety po łokcie w mące wyrabiały ciasto - jednym słowem, klimat daleki od fast-foodowego.

Byliśmy wykończeni i nieomal oczekiwaliśmy oklasków za to, że tam doszliśmy o własnych siłach, ale nikt jakoś specjalnie nie zwrócił na nas uwagi... Przy stolikach siedziało parę osób, głównie starszych; z tego, co było słychać, Francuzi i Amerykanie (wracali potem swoimi Peugeotami cabrio tą drogą, którą my szliśmy).

W końcu cień! Zamówiłam swoje sfakian pie. Do tego pyszna kawa i tzatziki dla T., który usiłował złapać wi-fi (żeby sprawdzić, czy zdążymy nazajutrz z samolotu na pociąg...). Sieć złapał, ale hasło podane przez barmankę nie działało i "nie mogła ona na to nic poradzić".

"To Scholeion".

Po odzyskaniu sił poszliśmy obejrzeć znajdujący się w wiosce kościółek Św. Jerzego, słynącego z XIV-wiecznych fresków.

Brama była otwarta, a w drzwiach do kapliczki znajdował się klucz. Jakoś nikt nie kradnie ani fresków, ani pieniążków wrzuconych do skarbonki w intencji.
Przed kaplicą są groby mieszkańców wioski. Wszyscy tam pochowani dożyli sędziwego wieku, oprócz jednego, dwudziestoparolatka, który został zamordowany (o czym nie przeczytałam po grecku na nagrobku, tylko w przewodniku, nie po grecku).


Agios Georgios czyli św. Jerzy.


Freski z 14-tego wieku.

Z powrotem, z góry - szło się nieporównywalnie lepiej. W pewnym momencie, na najbardziej stromym odcinku minął nas starszy pan o białych włosach, bardzo chudy, bez czapki!, w dodatku z obandażowaną nogą. Zapytał, jak daleko jeszcze do wioski. Odpowiedzieliśmy, że około 2 kilometrów. "Ach, jakieś 15 minut" zawołał wesoło i pomaszerował radośnie dalej...
Stwierdziliśmy, że jesteśmy mięczaki.

Wracamy.

Tego dnia w końcu usłyszeliśmy cykady!

Jak już wspominałam - wąwóz tam, wąwóz siam...

Zwyczajna przydrożna roślinność.

Kozy zwiewały na nasz widok.


Dotarliśmy do samochodu, który zostawiliśmy na szczęście pod drzewem, a nie w tym pełnym słońcu.

Widok na Paleochorę.

I w stronę Sougii.

Ponieważ w drodze do Paleochory widziałam odbicie na Azogires (5 km od głównej drogi), namówiłam T., abyśmy chociaż zajechali tam autem. Wiedziałam, że jest tam klasztor, muzeum, kościół i jaskinia "Świętych Ojców" i chociaż byliśmy już wykończeni upałem, pojechaliśmy.

A droga do Azogires... jest straszna! Pozbawiona pobocza droga z ostrymi zakrętami nad przepaściami, zero barierek ani żadnej naturalnej osłony... Jak się patrzy na zakręcie z miejsca pasażera na 400-metrową przepaść zaczynającą się tam, gdzie powinno być pobocze, to ... Ja, nie bardzo strachliwa przecież osoba, prawie się popłakałam ze strachu... Zdjęcia robiłam, jak jechaliśmy z powrotem, żeby się czymś zająć, ale i tak nie oddają one straszności tej drogi!




Widoki naprawdę niesamowite, ale ile strachu...! W Azogires nie mieliśmy już siły szukać ani klasztoru, ani jaskini (zwłaszcza mój wymęczony 10-kilometrową wędrówką w upale, a wcześniej przejechanymi 70 kilometrami, kompan), kupiłam tylko butelkę zmrożonej wody w tawernie Alpha (wcześniej, szukając informacji o tym regionie, czytałam bloga właściciela tego miejsca: http://azogires-alpha.blogspot.com/) i udaliśmy się w drogę powrotną...

...którą obfotografowałam, bo była piękna, a poza tym kierowca krzyczał: "Rób zdjęcia! Rób zdjęcia!", chyba dlatego, że kierując, nie mógł za bardzo się rozglądać...












Przystanek na rozprostowanie nóg, chociaż w Suzuki miały się one i tak znacznie lepiej niż w Atosie...

Przy skręcie z drogi z Paleochory na drogę do Chanii widzieliśmy "Jamajczyka" siedzącego na progu niedaleko od miejsca, w którym stał rano.

Droga z Kissamos na Agię Marinę.

Po odpoczynku w hotelu poszliśmy na spacer, tym razem z Agii Mariny doszliśmy do Platanias (w którą to miejscowość Agia gładko przechodzi). W Platanias było jeszcze więcej Norwegów i drogich restauracji, generalnie dość rozrywkowa miejscowość. Teren w Platanias jeszcze bardziej niż w Agia Marina wznosi się do góry, a na tych wzgórzach jest pełno hotelików i restauracji, które o zmierzchu tworzą bardzo przyjemny klimat i oferują fajny widok na morze, oraz wysokie ceny posiłków... W jednej restauracji menu wystawione przez wejściem było tylko po grecku i po...norwesku chyba? (sądząc po białych włosach gości...).

Po bardzo długim spacerze wróciliśmy do Agia Marina i w bocznej uliczce znaleźliśmy wyglądającą porządnie (obrusy w kratę, chleb na stolikach) "Family restaurant Romeos" (czyt. "romios" - podobno tak Turcy nazywali kiedyś Kreteńczyków), gdzie spałaszowaliśmy nasz żelazny zestaw - choriatiki, grillowaną fetę i przepyszne tiropitakia. Do tego karafka domowego, białego wina, a na deser dostaliśmy pyszne ciasto i raki... I było nam tak błogo... Pogadaliśmy też z wesołymi chłopakami z obsługi, z których jeden twierdził, że jest pilotem i był kiedyś w Poznaniu na ćwiczeniach, a drugi policzył nam 3 razy za dużo, ale to tylko dlatego, że był już bardzo, bardzo wesoły (gadał tak i popijał z prawie wszystkimi klientami)...

Wracając już bardzo późnym wieczorem zrobiliśmy ostatnie zakupy w jednym z wielu otwartych ciągle sklepików. Akurat były przecenione karafki i kieliszki...
_____________________________________________

Dzień 8 - wyjazd

Mam jeszcze dużo do zobaczenia w planach na następne lata: rejon Apokoronas, półwysep Akrotiri, wybrzeże od Paleochory do Agia Roumeli, płaskowyż Omalos i otaczające go góry, wąwóz Agia Irini, Aradena ... - i to tylko, jeśli chodzi o Kretę Zachodnią...

Z innych rzeczy - to niesamowite, kiedy osoba, z którą zazwyczaj ma się różne gusta, siedzi naprzeciwko, popija raki i mówi: "Wszystko mi się tu podoba"...

Mnie też...


Widok na Zatokę Souda z autobusu wiozącego nas na lotnisko.