Aby dotrzeć do Imbros, trzeba było zjechać na Vrysses, oczywiście przegapiliśmy zjazd, ale na szczęście szybko się zorientowaliśmy i postanowiliśmy zatrzymać się przy drodze na kawę. Kupiliśmy dwie neski w przydrożnym baraku i przy stoliku na zewnątrz zjedliśmy nasze hotelowe breakfast-to-go: ciasto, chleb z margaryną i dżemem, ciemne ciastka z sezamem i jajka na twardo. Dostaliśmy też pomarańcze i małą butelkę wody (jako że żadne z nas nie jest specjalnym wielbicielem owoców, a już zwłaszcza takich, które trzeba obierać, pomarańcze przywieźliśmy do Polski - były bardzo dobre).
Po śniadaniu zawróciliśmy i zjechaliśmy na Vrysses. We Vrysses znowu zabłądziliśmy - już się jednak przyzwyczaiłam do fatalnego oznakowania dróg na Krecie. Mój kierowca już nie marudził, mimo, że miał skurcze w prawej nodze - Hyundai Atos niespecjalnie nadaje się dla osób o wzroście powyżej 1,90 m - a droga po wyjeździe z Vrysses zaczęła robić się widowiskowa. W pewnym momencie zrobiło się tak pięknie, że trzeba się było zatrzymać.
Spokojnie pojechaliśmy sobie dalej, docierając do płaskowyżu Askyfou - i znowu sesja zdjęciowa. Prawdziwa Kreta to nie zatłoczone plaże, hotele i restauracje na deptaku, prawdziwa Kreta zaczyna się jakieś 10 km od wybrzeża wgłąb wyspy...
W wiosce Imbros zostawiliśmy samochód na parkingu pod dużą restauracją, nazwie której zrobiliśmy zdjęcie telefonem, żeby wiedzieć, gdzie potem wrócić (tzn. powiedzieć kierowcy autobusu, gdzie ma nas wyrzucić):
.jpg)
Spytaliśmy właściciela, którędy do wąwozu, a on pokazał nam małe schodki, wyglądające, jakby prowadziły do jego piwnicy, ale rzeczywiście wychodziło się na ścieżkę z drewnianą tabliczką wskazującą kierunek "to the gorge". Przed nami w oddali widać było parę osób, ale poza tym słychać było tylko dzwoneczki brykających gdzieś w pobliżu kóz. Duża odmiana po zatłoczonym wąwozie Samaria.
A poza tym... tylko 8 km do przejścia, a nie 18...
Wąwóz zaczyna zasługiwać na swoje miano.
Niemcy mają naprawdę lepsze przewodniki, jeśli piszą im tam takie szczegóły!
Końcowy odcinek wąwozu (po kontroli biletów) to już tylko "iść, aby dojść", zwłaszcza, że słońce praży niemiłosiernie. U wyjścia z wąwozu znajdują się dwie prowizoryczne knajpki, gdzie od razu napadła na nas bardzo gorliwa i szeroko uśmiechnięta pani, namawiając na odwiezienie do Imbros na pace terenowego samochodu, za 5 euro od osoby. Mieliśmy plan dojść jeszcze 5 km do Chory Sfakion, a stamtąd dojechać wieczornym autobusem KTEL-a do Imbros, ale nawet po wypiciu bardzo mocnej kawy trochę zmarkotnieliśmy, ze względu na upał. Doszliśmy jeszcze kawałek do Komitades (dwa domy na krzyż) i zwątpiliśmy, patrząc na rozgrzaną słońcem asfaltową drogę. Wtedy to zapytałam panią-przewodniczkę z niebieskiego autobusu, który wiózł międzynarodową wycieczkę, czy nas podwiozą. Niestety - tylko osoby z listy, ze względu na ubezpieczenie. Po chwili minęła nas wesoła grupka jadąca na pace terenówki.
Jak potem zobaczyłam, jaka droga prowadzi do Imbros, to wcale nie żałowałam, że się nie skusiliśmy na tę przejażdżkę na deskach bez pasów (chociaż, jak się spada w przepaść, to w sumie wszystko jedno, czy pasy, czy nie pasy...). Nam pozostało droższe "taxi", czyli przejażdżka taką terenówką, ale normalnie, na siedzeniu pasażera. Prowadził młody Grek, który nie odezwał się do nas ani słowem (ci młodzi Grecy zupełnie nie nadają się do życia, w przeciwieństwie do tych starszych), a droga była straszliwa, tj. bardzo ostre zakręty nad bardzo przepastnymi przepaściami. Aż T., siedzącemu z tyłu, zrobiło się niedobrze.
W Imbros wsiedliśmy w nasze autko i pomknęliśmy z powrotem do Vrysses. A tam - platanów cień... i taka jakby rzeczka...
Byliśmy wygłodniali, a tiropitakia, czyli pierożki z lokalnym serem, powoli stawały się moim przysmakiem. Za to T. zwariował na punkcie grillowanej fety z oliwą.
Po obiedzie podeszłam ze smutnym chłopcem, który nas obsługiwał, do środka, aby kupić tego miodu. Musiał być nowy, bo zawołał właściciela, kiedy spytałam o ceny puszek i słoiczków. Z właścicielem wymieniliśmy komplementy ("Beautiful woman!" - zakrzyknął do mnie, "Beautiful man!" - odpowiedziałam uprzejmie, na co nawet smutny chłopiec się roześmiał), spytałam, czy to może jest miód tymiankowy ("Normal honey! My father makes it!"- brzmiała odpowiedź). Spytałam jeszcze o imię rzeczonego ojca - i tak nabyłam miodzik robiony przez Manoussosa.
Po powrocie do hotelu późna siesta nad basenem (woda średnio czysta, ale z leżaków widać nawet morze w oddali), spacer wokół hotelu i trochę dalej (gaje oliwne, prywatne wille i małe hoteliki); już w ciemnościach na parkingu hotelowym pogawędziliśmy z rodakiem z Lublina, który tego dnia objechał z żoną i wynajętym Seicento: wszystkie plaże po drodze z Agia Marina do Kissamos, Balos, Falassarnę, Elafonissi - drogą nad wybrzeżem i z powrotem przez wąwóz Topolia - i to wszystko jednego dnia, przy czym jednak na Balos nie schodzili na dół, bo mieli nieodpowiednie buty. Poza tym dowiedzieliśmy się, że na Balos spokojnie Seicento da radę (to akurat wiedziałam z zeszłego roku) i że "im szybciej się jedzie po tej drodze, tym lepiej" (!)...
Do końca pobytu nazywaliśmy go "master of the road"...
Obejrzeliśmy sobie zawieszenie w Atosie - jeszcze niższe niż w Seicento... i jeszcze te wąskie opony... Postanowiliśmy to przemyśleć, bo kategoryczny zakaz jechania na Balos Atosem, wydany przez Harę, jeszcze brzmiał mi w uszach...
Jechałam z Komitades do Imbros z tym samym Grekiem :) rzeczoną "taksówką"! Tylko że na pace z tyłu! Takiej jazdy w żadanym lunaparku nie ma! A ta droga jest najbardziej zakręconą drogą pod słoncem...
OdpowiedzUsuńkaka,kaka photos,kaka car !
OdpowiedzUsuńnie wypozyczyc samochod z kissamosrentacar.com,
OdpowiedzUsuńzaplacilem jak zlamal klucz 50 €