niedziela, 4 lipca 2010

Dzień 3 - Wąwóz Imbros

Mieliśmy wyruszyć po 7.00, dlatego dzień wcześniej wzięliśmy "suchy prowiant" z hotelu, zamiast śniadania (śniadania podawane były od 7.45). Jednak z wiekiem coraz trudniej jest wcześnie wstać... i w efekcie wyjechaliśmy przed 8 rano. Kierunek - wschód. Gdzieś na skrzyżowaniu przed Chanią udało nam się skręcić na właściwą drogę (co nie jest na Krecie oczywistością) i trafić na New National Road. Szeroka, asfaltowa droga, z mnóstwem miejsca do zjechania, kiedy ktoś chce cię wyprzedzić, która spodobała się nawet mojemu, coraz pewniej czującemu się kierowcy, z prawej góry, z lewej morze, a po obu stronach drogi różowe oleandry.

Aby dotrzeć do Imbros, trzeba było zjechać na Vrysses, oczywiście przegapiliśmy zjazd, ale na szczęście szybko się zorientowaliśmy i postanowiliśmy zatrzymać się przy drodze na kawę. Kupiliśmy dwie neski w przydrożnym baraku i przy stoliku na zewnątrz zjedliśmy nasze hotelowe breakfast-to-go: ciasto, chleb z margaryną i dżemem, ciemne ciastka z sezamem i jajka na twardo. Dostaliśmy też pomarańcze i małą butelkę wody (jako że żadne z nas nie jest specjalnym wielbicielem owoców, a już zwłaszcza takich, które trzeba obierać, pomarańcze przywieźliśmy do Polski - były bardzo dobre).

Towarzyszył nam piesek.

Po śniadaniu zawróciliśmy i zjechaliśmy na Vrysses. We Vrysses znowu zabłądziliśmy - już się jednak przyzwyczaiłam do fatalnego oznakowania dróg na Krecie. Mój kierowca już nie marudził, mimo, że miał skurcze w prawej nodze - Hyundai Atos niespecjalnie nadaje się dla osób o wzroście powyżej 1,90 m - a droga po wyjeździe z Vrysses zaczęła robić się widowiskowa. W pewnym momencie zrobiło się tak pięknie, że trzeba się było zatrzymać.

Jak okiem sięgnąć - pięknie.





Idylla, tylko z rzadka przejedzie jakiś samochód...




Rzeczony sprawca skurczów prawej łydki T.

Spokojnie pojechaliśmy sobie dalej, docierając do płaskowyżu Askyfou - i znowu sesja zdjęciowa. Prawdziwa Kreta to nie zatłoczone plaże, hotele i restauracje na deptaku, prawdziwa Kreta zaczyna się jakieś 10 km od wybrzeża wgłąb wyspy...


Na zakręcie stoi autokar wycieczkowy, który nie chciał nas podwieźć z powrotem do Imbros, po wyjściu z drugiej strony wąwozu...

Kocham tę roślinność.



Czyż te góry nie wyglądają jak wycięte z kartonu i ustawione jako scenografia do jakiegoś filmu?

W wiosce Imbros zostawiliśmy samochód na parkingu pod dużą restauracją, nazwie której zrobiliśmy zdjęcie telefonem, żeby wiedzieć, gdzie potem wrócić (tzn. powiedzieć kierowcy autobusu, gdzie ma nas wyrzucić):

Menu raczej niewyszukane.

Spytaliśmy właściciela, którędy do wąwozu
, a on pokazał nam małe schodki, wyglądające, jakby prowadziły do jego piwnicy, ale rzeczywiście wychodziło się na ścieżkę z drewnianą tabliczką wskazującą kierunek "to the gorge". Przed nami w oddali widać było parę osób, ale poza tym słychać było tylko dzwoneczki brykających gdzieś w pobliżu kóz. Duża odmiana po zatłoczonym wąwozie Samaria.

Krajobraz typowy dla wąwozów na Krecie. Mniejszy rozmach niż w Samarii, ale ta sama roślinność, te same kamienie i skały... i duuużo mniej ludzi.

A poza tym... tylko 8 km do przejścia, a nie 18...

Zieleń pierwszej połowy czerwca...


Tutaj jeden pan pasł kozy. Coraz więcej skał, coraz więcej kamieni... Przy okazji, buty z podeszwą Vibram - moja nowa miłość.

Wąwóz zaczyna zasługiwać na swoje miano.

Powoli docieramy do najwęższego miejsca w wąwozie - 160 cm, ale nonkonformistycznie nie zrobiliśmy tam zdjęcia ;-).


Tutaj wszyscy robili sobie zdjęcia, no to my też. Dopiero po schowaniu przez nas aparatu, nadeszła jakaś pani i zakrzyknęła do swojego towarzysza " Ach, das ist der Elefant!". Ogarnęliśmy wzrokiem całą skałę - no rzeczywiście, coś na kształt.
Niemcy mają naprawdę lepsze przewodniki, jeśli piszą im tam takie szczegóły!

Końcowy odcinek wąwozu (po kontroli biletów) to już tylko "iść, aby dojść", zwłaszcza, że słońce praży niemiłosiernie. U wyjścia z wąwozu znajdują się dwie prowizoryczne knajpki, gdzie od razu napadła na nas bardzo gorliwa i szeroko uśmiechnięta pani, namawiając na odwiezienie do Imbros na pace terenowego samochodu, za 5 euro od osoby. Mieliśmy plan dojść jeszcze 5 km do Chory Sfakion, a stamtąd dojechać wieczornym autobusem KTEL-a do Imbros, ale nawet po wypiciu bardzo mocnej kawy trochę zmarkotnieliśmy, ze względu na upał. Doszliśmy jeszcze kawałek do Komitades (dwa domy na krzyż) i zwątpiliśmy, patrząc na rozgrzaną słońcem asfaltową drogę. Wtedy to zapytałam panią-przewodniczkę z niebieskiego autobusu, który wiózł międzynarodową wycieczkę, czy nas podwiozą. Niestety - tylko osoby z listy, ze względu na ubezpieczenie. Po chwili minęła nas wesoła grupka jadąca na pace terenówki.

Jak potem zobaczyłam, jaka droga prowadzi do Imbros, to wcale nie żałowałam, że się nie skusiliśmy na tę przejażdżkę na deskach bez pasów (chociaż, jak się spada w przepaść, to w sumie wszystko jedno, czy pasy, czy nie pasy...). Nam pozostało droższe "taxi", czyli przejażdżka taką terenówką, ale normalnie, na siedzeniu pasażera. Prowadził młody Grek, który nie odezwał się do nas ani słowem (ci młodzi Grecy zupełnie nie nadają się do życia, w przeciwieństwie do tych starszych), a droga była straszliwa, tj. bardzo ostre zakręty nad bardzo przepastnymi przepaściami. Aż T., siedzącemu z tyłu, zrobiło się niedobrze.

W Imbros wsiedliśmy w nasze autko i pomknęliśmy z powrotem do Vrysses. A tam - platanów cień... i taka jakby rzeczka...

Zasiedliśmy przy stoliku restauracji "Kapri", co znaczy "koza", znajdującej się przy głównej ulicy Vrysses (za każdym razem kelner przechodzi z tacą przez tę ulicę).

Byliśmy wygłodniali, a tiropitakia, czyli pierożki z lokalnym serem, powoli stawały się moim przysmakiem. Za to T. zwariował na punkcie grillowanej fety z oliwą.

Na stole stał zgrabny dzbanuszek z miodem - spróbowałam polać nim moje pierożki - mmmm...

Trochę odżyliśmy, siedząc tak i obserwując życie codzienne we Vrysses - tj. głównie przejeżdżające pick-upy pozdrawiające się nawzajem przy pomocy klaksonu, a także Minotaurusy - trzykołowe pojazdy własnej roboty z silnikiem od kosiarki...

Po obiedzie podeszłam ze smutnym chłopcem, który nas obsługiwał, do środka, aby kupić tego miodu. Musiał być nowy, bo zawołał właściciela, kiedy spytałam o ceny puszek i słoiczków. Z właścicielem wymieniliśmy komplementy ("Beautiful woman!" - zakrzyknął do mnie, "Beautiful man!" - odpowiedziałam uprzejmie, na co nawet smutny chłopiec się roześmiał), spytałam, czy to może jest miód tymiankowy ("Normal honey! My father makes it!"- brzmiała odpowiedź). Spytałam jeszcze o imię rzeczonego ojca - i tak nabyłam miodzik robiony przez Manoussosa.

Kapri

Po powrocie do hotelu późna siesta nad basenem (woda średnio czysta, ale z leżaków widać nawet morze w oddali), spacer wokół hotelu i trochę dalej (gaje oliwne, prywatne wille i małe hoteliki); już w ciemnościach na parkingu hotelowym pogawędziliśmy z rodakiem z Lublina, który tego dnia objechał z żoną i wynajętym Seicento: wszystkie plaże po drodze z Agia Marina do Kissamos, Balos, Falassarnę, Elafonissi - drogą nad wybrzeżem i z powrotem przez wąwóz Topolia - i to wszystko jednego dnia, przy czym jednak na Balos nie schodzili na dół, bo mieli nieodpowiednie buty. Poza tym dowiedzieliśmy się, że na Balos spokojnie Seicento da radę (to akurat wiedziałam z zeszłego roku) i że "im szybciej się jedzie po tej drodze, tym lepiej" (!)...
Do końca pobytu nazywaliśmy go "master of the road"...

Obejrzeliśmy sobie zawieszenie w Atosie - jeszcze niższe niż w Seicento... i jeszcze te wąskie opony... Postanowiliśmy to przemyśleć, bo kategoryczny zakaz jechania na Balos Atosem, wydany przez Harę, jeszcze brzmiał mi w uszach...

3 komentarze:

  1. Jechałam z Komitades do Imbros z tym samym Grekiem :) rzeczoną "taksówką"! Tylko że na pace z tyłu! Takiej jazdy w żadanym lunaparku nie ma! A ta droga jest najbardziej zakręconą drogą pod słoncem...

    OdpowiedzUsuń
  2. kaka,kaka photos,kaka car !

    OdpowiedzUsuń
  3. nie wypozyczyc samochod z kissamosrentacar.com,
    zaplacilem jak zlamal klucz 50 €

    OdpowiedzUsuń