piątek, 23 lipca 2010

Dzień 5 - Kournas, Kissamos, Roudopulos

To miał być dzień odpoczynku, więc postanowiliśmy pojechać nad Jezioro Kournas, czego nie było w pierwotnym planie wycieczki (bo wydawało mi się mało ambitnym celem ;-). Niedaleko i prosta droga... Całkiem na luzie zjedliśmy śniadanie w hotelu i ok. 10.00 wyjechaliśmy.

Oczywiście na skrzyżowaniu głównych tras zjechaliśmy nie tam, gdzie trzeba, ale sympatyczny młody Grek pokierował nas do następnego "kombos" (skrzyżowania głównych dróg) i potem już rzeczywiście była prosta droga...

Kournas jest bardzo urokliwym miejscem, kolory wody są przepiękne, a otaczające je góry, których szczyty spowijały chmury, dodają mu niesamowitości.

Jezioro, o obwodzie ok. 3,5 km, położone jest w regionie Apokoronas - który podobno jest bardzo ciekawy i na pewno kiedyś zwiedzę go dokładniej - niedaleko nadmorskiej miejscowości Georgioupolis, ok. 50 km od Chanii i jest jedynym naturalnym słodkowodnym zbiornikiem na wyspie.

A w oddali widać morze...

Zostawiliśmy auto gdzieś na parkingu i podeszliśmy do usytuowanej wysoko "Empire Cafe", gdzie wypiliśmy - bardzo drogą, jak się potem okazało - frappe.

Potem zeszliśmy sobie w dół, aby obejrzeć jezioro z bliska.

Można tam było wypożyczyć rowerki wodne, kajaczki, poleżeć na leżaku, pokarmić gęsi...

...a nawet spotkać żółwie, ale do nich akurat nie mam szczęścia na Krecie.

Żółwi ani śladu.

Pojechaliśmy dalej 5 km w górę do wioski Kournas, bo Lonely Planet mówił, że można tam kupić ładną ceramikę. I rzeczywiście, zaraz na początku wioski jest duży sklep "Terracota". Właściciel od razu spytał, w jakim języku mówimy (ciekawe, ile ich znał), z podanych przez nas wybrał w każdym razie angielski i zaczął opowiadać o swoich wyrobach, o sklepie, o przyjeżdżających tu ludziach i o swojej filozofii życiowej... jak to Grek.

Bogatsi o popielniczkę, kubek, unikalną solniczkę z dziurką na spodzie (patent Terracoty) oraz butelkę oliwy wróciliśmy do auta, a ja zajrzałam jeszcze do jednego sklepu:

W środku siedziała ubrana na czarno babcia a jej córka zachęcała jak mogła do zakupów. No to kupiłam jeszcze oliwy i mydła (miałam też ochotę na cudnie pachnący krem, ale cena 20 euro podziałała otrzeźwiająco).

Wioska Kournas.

Dalej droga prowadziła przez Episkopi do głównej drogi, którą mieliśmy już wracać w stronę Kissamos (i Suzuki Jimny'ego). Trochę się w pewnym momencie zgubiliśmy i wjechaliśmy na strasznie wąską i prowadzącą stromo w górę wiejską dróżkę, ale co to dla zwinnego Atosa, zawróciliśmy raz-dwa i choć strasznie było jechać w dół tą stromizną, to tu przynajmniej w razie czego zatrzymalibyśmy się na murze jakiegoś domku, a nie spadli od razu w przepaść.

Po drodze do Kissamos zajechaliśmy do Vrysses na lunch, bo T. zatęsknił do tamtejszej grillowanej fety. Wzięliśmy też wiejskie kiełbaski - loukanika. Bardzo smaczne, dość specyficzny smak. Do rachunku dostaliśmy mandarynki, śliwki i karafkę raki. Aż się zdziwiliśmy, bo w porównaniu z zeszłym rokiem, takie gratisy nie zdarzały się często - może to przez kryzys? Fakt, że nie zamawialiśmy nigdy królika ani jagnięciny za 100 euro, jak Francuzi czy Skandynawowie... W każdym razie, w niedzielę we Vrysses dają raki i owoce nawet po zjedzeniu zwykłych kiełbasek...

W Kissamos byliśmy wcześniej niż zamierzaliśmy, ale Hara nawet się ucieszyła. W biurze Kissamos Rent A Car w miasteczku dokonaliśmy zapłaty, po czym Hara pokierowała nas do głównej drogi, gdzie mieliśmy wymienić auta w głównej siedzibie biura. A tam nie znający słowa po angielsku chłopiec przekazał nam Jimny'ego i nie mieliśmy nawet jak go zapytać, co się mu (Jimny'emu) wlewa do baku. Na szczęście na stacji benzynowej pracujący tam pan nie miał z tym problemu, tak samo jak z pokazaniem nam, jak się włącza napęd na cztery koła...

W celach ćwiczebnych (aby "wyczuć" nowe auto), pokręciliśmy się trochę po Kissamos, do którego mam duży sentyment z zeszłego roku.

Potem pojechaliśmy w stronę Agia Marina, zahaczając o klasztor Moni Gonias na samym początku półwyspu Roudopoulos, zaraz za Kolimbari.

Niestety, byliśmy w szortach, a napis przy wejściu zabraniał wchodzenia w takim stroju na teren klasztoru.

Pospacerowaliśmy więc trochę po okolicy.

Jak patrzę na to zdjęcie, to wydaje mi się, że mniej więcej takie obrazy miałam przed oczami, kiedy dawno temu czytałam "Maga" Fowlesa...

W hotelu już po zachodzie słońca zjedliśmy sobie kolację na balkonie (główny składnik: soczyste pomidory)...

...popijając Mythosem...

... a po kolacji udaliśmy się na spacer "do miasta", czyli centrum Agia Marina. Już po zmroku, pospacerowaliśmy po plaży (a woda była cudownie ciepła). Na plaży nikogo nie było, znajdujące się przy niej restauracje też nie były przeludnione, w oddali majaczyły zarysy wysepki Agii Theodori, tylko jakaś grecka para szła sobie po plaży, a gdy przechodzili obok nas, mężczyzna wskazał na świecącą na niebie jasną gwiazdę i poinformował nas: "Afrodite!". Strasznie mi się spodobał ten bezinteresowny odruch edukacyjny obcych ludzi...

1 komentarz:

  1. Przy takich okolicznościach, widokach, aż chce się popływać właśnie na kajaku. Super sprawa. My nawet wszędzie ze sobą swój sprzęt zabieramy, warto sobie zainwestować w takie rzeczy. Na stronie https://gokajak.com/kamizelki-pneumatyczne-11 można dostać kajaki, także specjalne kamizelki pneumatyczne.

    OdpowiedzUsuń