czwartek, 1 lipca 2010

Dzień 2 - Kissamos, Chania

Budzik w komórce zadzwonił po 8.00 rano. Przez wąziutkie szpary w roletach przebija się blade światło. Jest 3 czerwca. "Oj, nie ma pogody" - myślę zawiedziona i podchodzę do okna. Odsuwam ciężkie drzwi balkonowe - najpierw te z szybą, potem te z roletą - i oślepia mnie słoneczny dzień, widok na morze koloru chabrowego, zielone gaje oliwne i bezchmurne niebo. Oddycham głęboko i uśmiecham się.


Schodzimy na śniadanie. W dość dużej jadalni, znajdującej się częściowo w budynku a częściowo w w oszklonej przybudówce z widokiem a basen, siedzą jeszcze 4 inne osoby. Jest chleb (nieco stary), ciasto marmurkowe (mój ulubiony składnik greckiego śniadania), ciemne ciasteczka z sezamem, trochę sucha feta, pomidory, ogórki, jakaś wędlina, poza tym płatki kukurydziane, jajka na twardo, jajecznica w misce (zimna), kawa, herbata i napoje owocowe - jednym słowem, nie jest najgorzej.

O 9.00 spotykamy w recepcji dwie panie z biura wynajmu aut - Kissamos Rent a Car. 140 euro za 6 dni z Hyundayem Atosem. Kiedy T. podpisuje umowę, dzwoni do mnie Hara - właścicielka biura, z którą wcześniej e-mailowo uzgadniałam rezerwację - i instruuje, że ostatniego dnia mamy po prostu zostawić samochód na hotelowym parkingu, chowając kluczyki pod wycieraczką. To jest właśnie Kreta - otwarte całą noc, niestrzeżone hotele, otwarte auta na parkingu z kluczykiem pod wycieraczką... w pewnym momencie Hara mówi: "There is a place, called Balos - don't go there! Because you will have damage for sure!". Tak tak, stara śpiewka, wszyscy tak mówią - myślę sobie i żegnam się ciepło z rozmówczynią. Zerkam na umowę podpisaną przez T. - a tam wielkimi wołami: "Balos - no 100% insurance!". Ehhh... Pomyślę o tym jutro...

Po śniadaniu mój kierowca musi się nauczyć jeździć, proponuję więc lightową drogę do Kissamos, rybackiej wioski, gdzie rok temu spędziłyśmy z K. cztery dni. To jakieś 40 km na zachód od Agia Marina. Stresuję się chyba nie mniej niż on, ponieważ mam od zawsze syndrom kierowcy bez prawa jazdy - i zawsze kontroluję, co robi kierowca właściwy...

Wyjeżdżamy z Agia Marina, jst trochę ludzi szwendających się od sklepiku do sklepiku, ale tłumów nie ma, wjeżdżamy do Platanias - kolejnej, typowo turystycznej miejscowości, zdominowanej przez płowowłosych Skandynawów, potem Gerani, Maleme, Tavronitis. W Kolimbari, jak pamiętam, warto skręcić w lewo, aby wbić się na New National Road - być może jest jakiś zjazd wcześniej, ale po ubiegłorocznym błądzeniu po wioskach, kiedy chciałyśmy z K. z Old National trafić na New National, wybieram sprawdzone trasy... Bez problemy dojeżdżamy do Kissamos, parkujemy samochód w bocznej uliczce niedaleko mostu nad wyschniętą rzeczką i spacerem w grzejącym już dość mocno słońcu udajemy się w kierunku morza.

Docieramy do nabrzeża, z którego widać po lewej stronie masyw półwyspu Gramvousa i osławioną drogę na Balos, a po prawej, w oddali, hotel Galini Beach, w którym nocowałyśmy z K. w zeszłym roku. Świeci słońce, a od morza wieje ożywcza bryza. Dookoła żywego ducha - jest pięknie!


Szczyty Gramvousa w chmurach; ta biała linia na zboczu góry to droga na Balos.

Jeśli po lewej jest Gramvousa, to po prawej - Półwysep Rodopulos (w oddali).

Bez czapki, choć grzeje - ale muszę się nachapać tego ciepła...

Siadamy w restauracji nad samą wodą - z zeszłego roku wiem, że podają tu bardzo dobre dolmadakia - greckie "gołąbki" w liściach winogron - ale na razie bierzemy tylko neskę i świeży sok pomarańczowy.

Swoją drogą, nie umiem wytłumaczyć, dlaczego w Grecji piją tylko Nescafe. Jeszcze nigdzie nie widziałam innej marki kawy, w żadnej kawiarni, w żadnej restauracji. Jak zamiawiamy kawę na Krecie, to jest to albo zimna Frappe (robiona ze specjalnej, drobno zmielonej Nescafe), albo "Nes" - czyli ta sama kawa na ciepło, z pianką.

Jesteśmy jedynymi klientami. Czy to kryzys, czy początek sezonu? - nie wiem, ale jest fantastycznie.

O, jeszcze ktoś przyszedł.

W oddali hotel Galini Beach.

Plaża w Kissamos jest w tym miejscu kamienisto-piaszczysta, dalej na zachód przechodzi w szary, niezbyt atrakcyjny piasek - ale ten kolor wody...!

Pierwsze zetknięcie z wodą - nawet dosyć ciepła.

Raj dla zbieraczy kamyków.



Po spacerze nad morzem udajemy się do "centrum" miasteczka. Nadal jest bardzo mało ludzi. A w Kissamos, jak to w Kissamos: z tradycyjnych piekarni, gdzie półki zastawione są różnego rodzaju ciastkami i ciasteczkami z ciemnej mąki, dochodzą niesamowite zapachy, nieliczne otwarte sklepiki oferują mydło i powidło, przed kafeneionami siedzą ubrani na czarno, brodaci mężczyźni; lokalizujemy też "naszą" wypożyczalnię aut i stwierdzam, że to ta, w której w zeszłym roku rozmawiałyśmy z K. z pracującą tam Polką.

Decydujemy się na lunch w tawernie na głównym placu - choriatiki, czyli sałatka grecka, czyli sałatka wiejska (menu jest, oczywiście, również po polsku), gyros i przepyszny chleb. Biorę też świeżo wyciskany sok pomarańczowy, a nie frappe, mając nadzieję wyleczyć nim (i klimatem!) szybko to przeziębienie, z którym tu przyjechałam...

Główny plac Kissamos.

Po lunchu wracamy powoli do samochodu i wyruszamy w powrotną drogę do hotelu, bo na 17-tą zaplanowane jest spotkanie z rezydentem, poza tym mała siesta jest wskazana.

Widok z naszego balkonu.

Hotel Eleftheria posiada 66 pokoi.
Z ilości osób, które widywaliśmy, można było wywnioskować, że zajętych było może z dziesięć ...

Na spotkanie z rezydentem udaliśmy się wyłącznie po to, aby dowiedzieć się o której będzie wylot powrotny oraz żeby wziąć na wszelki wypadek numer telefonu do naszego opiekuna. Byliśmy my i jeszcze dwie pary. Oczywiście główną rolą rezydenta jest sprzedawanie wycieczek fakultatywnych. Grzecznie wszystkiego wysłuchaliśmy, porozmawialiśmy chwilkę z parą z Lublina, a następnie postanowiliśmy pojechać do Chanii. Ponieważ mój początkujący kierowca nie chciał wbijać się do miasta autem, wybraliśmy autobus. Zeszliśmy spacerkiem do Agia Marina, poczekaliśmy na przystanku, którego początkowo nie mogliśmy w ogóle zlokalizować (mały napis "Bus Stop", żadnego rozkładu jazdy), ale już po paru minutach od strony Kissamos nadjechał autobus z napisem "Xania".

A w nim, zaskakująco dużo ludzi i gośc sprzedający bilety - po 1,5 euro od łebka. Po jakichś 20 minutach wysiedliśmy na głownym dworcu autobusowym w Chanii i ruszyliśmy w stronę portu ulicą wzdłuż murów miejskich.

Po drodze zaczął mnie męczyć kaszel, więc zachodzimy do apteki, gdzie pytam o "something for wet cough". Pani bierze coś z półki, patrzę nieufnie, a tu proszę: Mucosolvan jest wszędzie... W małym sklepiku kupujemy po bananie i idziemy dalej. Słońce jest już nisko.

Idziemy w kierunku portu weneckiego.

W zeszłym roku miałam okazję to oglądać we wczesnych godzinach porannych; podobno Chania w dzień i w nocy to dwa zupełnie różne miasta - będziemy mieli okazję się o tym przekonać.

Port wenecki w ciepłych kolorach zachodu słońca wygląda przeuroczo.




I te góry z tyłu...





Na nabrzeżu, oczywiście, same restauracje, a przy każdej naganiacz zapraszający do środka. Tylko przed jedną stała tablica z napisem "No pressure here" ...

Są i sklepiki - niektóre ze zwykłą turystyczną sieczką...

...a niektóre z ciekawszymi rzeczami, jak tutaj - ogromny wybór pocztówek z nadrukami starych reklam, posegregowane tematycznie.

Chodzimy trochę po zaułkach, szukając przy okazji jakiejś możliwie najmniej komercyjnej tawerny (trudne w Chanii), w końcu lądujemy w wąskiej uliczce z widokiem na wieżę prawosławnej katedry, gdzie wcześniej zapalam tradycyjne świeczki w intencji.

Chleb, fresh orange juice, tiropitakia - greckie chrupiące pierożki, tym razem z serem, dakos - czerstwe grahamki z fetą, pomidorami i oliwą oraz tzatziki.

Znowu jesteśmy jedynymi gośćmi.

Robi się ciemno, wracamy uroczymi, rozświetlonymi uliczkami w stronę portu. I rzeczywiście, tego nie da się opisać, ani nie oddadzą tego zdjęcia - w wielu miejscach jeszcze nie byłam, ale klimat panujący w ten letni wieczór na starym mieście w Chanii jest na pewno niepowtarzalny.



Trochę błądzimy, usiłując wrócić do dworca autobusowego, ale Grecy są naprawdę bardzo pomocni. Potwornie zatłoczonym autobusem (Skandynawowie) wracamy do Agia Marina.

3 komentarze:

  1. Aga,

    właśnie zaczynam czytać Twój blog. Przede mną tydzień w Tavronitis, a w sierpniu w Kissamos...
    Strasznie się cieszę, a Twoje wpisy tylko podsycają mój apetyt na Kretę. W zeszłym roku spędziłam dwa tygodnie w Agia Pelagia:-)
    A propos kawy; następnym razem koniecznie spróbuj "Greek coffee"... Dla mnie to jeden ze smaków Grecji, który stosunkowo łatwo zabrać ze sobą do domu.
    Ola

    OdpowiedzUsuń
  2. Greek coffe to nic innego jak podwojne espresso

    OdpowiedzUsuń
  3. Ech, zazdroszczę... A greek coffee to chyba raczej kawa gotowana w rondelku a nie espresso z ekspresu :-)

    OdpowiedzUsuń