niedziela, 4 lipca 2010

Dzień 4 - Koutsomatados, Elafonissi, Kefali

Postanowiłam, że tym razem do Elafonissi pojedziemy przez wąwóz Koutsomatados, a z powrotem nabrzeżem.

Bojąc się, że potem nie będzie zjazdu, kazałam T. zjechać z głównej drogi już na Kalidonię i tym sposobem znaleźliśmy się w ten pogodny poranek w pięknym zagłębiu oliwnym, wśród wiosek, pól i gajów, nieodwiedzanych raczej przez turystów, na krętych i wąskich drogach, gdzie nie ma jak zawrócić. Wszystko byłoby dobrze, gdybyśmy nie skręcili na Nohię. Każda z dwóch map pokazywała nam co innego, aż w końcu w jednej wiosce - Episkopi - zatrzymaliśmy się i pobiegłam do jakichś robotników zapytać, jak stąd dalej jechać do Topolii. Za cholerę nie mogłam zrozumieć, czemu facet każe mi jechać z powrotem i do Nopigii (nie znał ani słowa po angielsku, a ja... znam tylko kilka po grecku). Ja chciałam przez te wiochy się przedrzeć, a on tylko: Nopigia i Nopigia. No dobra.

Strasznie ciężko było trafić z powrotem na drogę do Kissamos! Ale w końcu się udało i przez Nopigię, Drapanias i Kaloudianę pojechaliśmy już prostą drogą na Potamidę, a dalej przez Voulgaro do miejscowości Topolia, otoczonej przez przepiękne góry, już w porannym słońcu, pokryte jasnozieloną o tej porze roku roślinnością.

W Topolii zatrzymaliśmy się na poboczu wąskiej drogi prowadzącej przez wioskę, a ja poszłam kupić "coffe-to-go", tj. oczywiście neskę, w dość dużej, ale pustej jeszcze kawiarni, gdzie wykorzystałam sympatycznego Greka do nauki kilku greckich słówek, kiedy przygotowywał kawę.

Jeszcze kilka kilometrów i zatrzymaliśmy się w punkcie widokowym w wąwozie Koutsomatados.

Jeszcze zielono na zboczach...

Do kawy zjedliśmy ciasto z naszego "breakfast packet", bo już nam burczało w brzuchach.

Zaraz za nami przyjechała jakaś para kabrioletem, jak się okazało - Polacy. Zrobiliśmy im zdjęcie, a oni nam.

Po czym ruszyliśmy dalej przez tunel.



Końcowy odcinek drogi do Elafonissi jest przepiękny, głównie ze względu na mnogość różowych i białych oleandrów przy drodze oraz ciemno-bordowych krzaczków na zboczach gór, plus ta świeża jeszcze zieleń...

Jednak im bliżej Elafonissi, tym więcej było chmur... Dotarliśmy około godziny 11-tej a tam ani trochę słońca... Po zostawieniu auta na parkingu przy samej plaży, przysiedliśmy na chwilę na jednym z leżaków i już po minucie zjawiło się dwóch młodzieńców, chcąc skasować nas za leżaki+parasol. I tak wybieraliśmy się na wyspę, więc podziękowaliśmy i poszliśmy zamoczyć nogi w niezbyt ciepłej wodzie. Na szczęście, patrząc uważnie na kolor wody, udało się trafić na płycizny i przejść wodą do kolan. Już po drugiej stronie zauważyliśmy, że niebo zaczyna się trochę przejaśniać.



A potem rozpogodziło się już prawie całkowicie.


Przeszliśmy dość spory kawałek, bo na początkowym odcinku wyspy rozłożyło się sporo plażowiczów. Znaleźliśmy małą, pustą zatoczkę i spędziliśmy tam jakieś półtorej godziny, jedząc śniadanie, pluskając się w wodzie, obserwując mewy i trochę się opalając...

Nowy aparat + totalny amator robiący zdjęcia = wszystkie horyzonty zakrzywione ;-).









W zeszłym roku obeszłam całą wyspę dookoła, ale tym razem odpuściliśmy to sobie, zwłaszcza, że zaczęło mocno grzać.

Wyjście z parkingu przy plaży Elafonissi.

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w Kefali, przepięknym miejscu,z którego można podziwiać góry, za którymi leży Elafonissi.


Dwie duże, prawie puste tawerny oferowały bogate menu, wybraliśmy jedną z nich, ja - oczywiście zaczynając od neski, T. od fresh orange juice...

Świetne miejsce na lunch.


Posiłek składał się z sera graviera - twardy, nieco suchy, podobny do tradycyjnego żółtego sera, smażonego sera saganaki oraz pomidorów i ogórków z oliwą.

Ten wyjazd miał być bardziej wypoczynkowy niż w zeszłym roku, gdy razem z K. pokonywałyśmy często duże odległości na wyspie, dlatego też nie żałowaliśmy sobie czasu na zatrzymywanie się w pięknych miejscach i rozkoszowanie się widokami.

Powrotna droga do Kissamos, stroną "nabrzeżną" jest niezwykle widowiskowa i nieco straszna (nie wiedziałam jeszcze, co znaczy "straszna droga", nie byłam jeszcze w Azogires...). Miałam wrażenie, jakbym w tym roku bała się bardziej niż w zeszłym... Starość?

W zeszłym roku we wrześniu nie było już tyle zieleni ani tych pięknych krzewów kwiatowych na zboczach jak teraz, na początku czerwca.

Zakręty były...

I szczyty gór w chmurach.

W Kissamos zajechaliśmy do portu dowiedzieć się o wycieczki statkiem na Balos (nie mieliśmy bowiem odwagi zabrać się tam naszym Atosem, głównie ze względu na Harę, która tak kategorycznie nam tego zabroniła). Jednak po zapoznaniu się z programem (statek wypływa o 10.15, wraca ok. 18.00) stwierdziłam, że absolutnie nie mam ochoty na spędzenie tylu godzin na otwartym słońcu w grupie nie wiadomo ilu osób ze statku... Niby początek sezonu, ale jednak chmara turystów, choćby niewielka, to jednak chmara turystów... I że nie odżałuję widoku laguny wyłaniającej się w dole zza skał, gdy idzie się od parkingu na szczycie Gramvousa...

Powoli zaczął kiełkować inny pomysł...

Po hotelu dotarliśmy ok. 18-tej i po odświeżeniu się poszliśmy w dół spacerem do Agia Marina. Połaziliśmy wśród - głównie norweskich - wczasowiczów, pozaglądaliśmy w talerze turystom siedzącym w niemożliwie skomercjalizowanych restauracjach, oferujących menu typu mięso i frytki (po co na Krecie jeść frytki?) i zadzwoniliśmy do Hary z zapytaniem o możliwość wymiany Atosa na dwa ostatnie dni na - uwaga - Suzuki Jimny'ego!

Udało się, umówiliśmy się, że następnego dnia wieczorem podjedziemy do Kissamos na podmiankę.

Przy czym mieliśmy dopłacić tylko 42 euro za te dwa dni, a sama wycieczka statkiem na Balos kosztowałaby nas 44 euro. A tutaj mieliśmy dostać porządne (?) auto z wysokim zawieszeniem na dwa dni i mogliśmy bez obaw jechać na Balos. (Nie wiedzieliśmy jeszcze, ile ta bestia - mała przecież, cóż, że terenowa! - żre benzyny...).

Późnym wieczorem, na hotelowym balkonie cieszyliśmy się dobitym targiem, ciepłym nocnym powietrzem i piwem Mythos...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz