Bojąc się, że potem nie będzie zjazdu, kazałam T. zjechać z głównej drogi już na Kalidonię i tym sposobem znaleźliśmy się w ten pogodny poranek w pięknym zagłębiu oliwnym, wśród wiosek, pól i gajów, nieodwiedzanych raczej przez turystów, na krętych i wąskich drogach, gdzie nie ma jak zawrócić. Wszystko byłoby dobrze, gdybyśmy nie skręcili na Nohię. Każda z dwóch map pokazywała nam co innego, aż w końcu w jednej wiosce - Episkopi - zatrzymaliśmy się i pobiegłam do jakichś robotników zapytać, jak stąd dalej jechać do Topolii. Za cholerę nie mogłam zrozumieć, czemu facet każe mi jechać z powrotem i do Nopigii (nie znał ani słowa po angielsku, a ja... znam tylko kilka po grecku). Ja chciałam przez te wiochy się przedrzeć, a on tylko: Nopigia i Nopigia. No dobra.
Strasznie ciężko było trafić z powrotem na drogę do Kissamos! Ale w końcu się udało i przez Nopigię, Drapanias i Kaloudianę pojechaliśmy już prostą drogą na Potamidę, a dalej przez Voulgaro do miejscowości Topolia, otoczonej przez przepiękne góry, już w porannym słońcu, pokryte jasnozieloną o tej porze roku roślinnością.
W Topolii zatrzymaliśmy się na poboczu wąskiej drogi prowadzącej przez wioskę, a ja poszłam kupić "coffe-to-go", tj. oczywiście neskę, w dość dużej, ale pustej jeszcze kawiarni, gdzie wykorzystałam sympatycznego Greka do nauki kilku greckich słówek, kiedy przygotowywał kawę.
Jeszcze kilka kilometrów i zatrzymaliśmy się w punkcie widokowym w wąwozie Koutsomatados.
Jeszcze zielono na zboczach...
Końcowy odcinek drogi do Elafonissi jest przepiękny, głównie ze względu na mnogość różowych i białych oleandrów przy drodze oraz ciemno-bordowych krzaczków na zboczach gór, plus ta świeża jeszcze zieleń...
Jednak im bliżej Elafonissi, tym więcej było chmur... Dotarliśmy około godziny 11-tej a tam ani trochę słońca... Po zostawieniu auta na parkingu przy samej plaży, przysiedliśmy na chwilę na jednym z leżaków i już po minucie zjawiło się dwóch młodzieńców, chcąc skasować nas za leżaki+parasol. I tak wybieraliśmy się na wyspę, więc podziękowaliśmy i poszliśmy zamoczyć nogi w niezbyt ciepłej wodzie. Na szczęście, patrząc uważnie na kolor wody, udało się trafić na płycizny i przejść wodą do kolan. Już po drugiej stronie zauważyliśmy, że niebo zaczyna się trochę przejaśniać.
Wyjście z parkingu przy plaży Elafonissi.
Powrotna droga do Kissamos, stroną "nabrzeżną" jest niezwykle widowiskowa i nieco straszna (nie wiedziałam jeszcze, co znaczy "straszna droga", nie byłam jeszcze w Azogires...). Miałam wrażenie, jakbym w tym roku bała się bardziej niż w zeszłym... Starość?
Powoli zaczął kiełkować inny pomysł...
Po hotelu dotarliśmy ok. 18-tej i po odświeżeniu się poszliśmy w dół spacerem do Agia Marina. Połaziliśmy wśród - głównie norweskich - wczasowiczów, pozaglądaliśmy w talerze turystom siedzącym w niemożliwie skomercjalizowanych restauracjach, oferujących menu typu mięso i frytki (po co na Krecie jeść frytki?) i zadzwoniliśmy do Hary z zapytaniem o możliwość wymiany Atosa na dwa ostatnie dni na - uwaga - Suzuki Jimny'ego!
Udało się, umówiliśmy się, że następnego dnia wieczorem podjedziemy do Kissamos na podmiankę.
Przy czym mieliśmy dopłacić tylko 42 euro za te dwa dni, a sama wycieczka statkiem na Balos kosztowałaby nas 44 euro. A tutaj mieliśmy dostać porządne (?) auto z wysokim zawieszeniem na dwa dni i mogliśmy bez obaw jechać na Balos. (Nie wiedzieliśmy jeszcze, ile ta bestia - mała przecież, cóż, że terenowa! - żre benzyny...).
Późnym wieczorem, na hotelowym balkonie cieszyliśmy się dobitym targiem, ciepłym nocnym powietrzem i piwem Mythos...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz