piątek, 23 lipca 2010

Dzień 6 - Balos, Falassarna

Po 7 rano (późno!) wyruszyliśmy dobrze już znaną drogą w kierunku Kissamos. Właśnie powoli otwierały się pierwsze kafejki, co jakiś czas mijaliśmy wielbicieli porannego joggingu. Kawę wypiliśmy dopiero w Kaliviani - wiosce, na której krańcu zaczyna się droga na Balos. Przy stolikach na zewnątrz siedziało paru ubranych na czarno mężczyzn, a właściciel bez pośpiechu przyrządził nam neskę w wysokich styropianowych kubkach, którą wypiliśmy na stojąco na parkingu.

Droga na Balos - jak to droga na Balos. Od wyprawy w zeszłym roku różniła się tym, że teraz nie oglądaliśmy cztery razy każdego kamienia i wertepu, po którym mieliśmy przejechać, tylko po prostu jechaliśmy, uważając jedynie, aby nie zjechać w przepaść. Wytrzęsło nas porządnie, ale te 9 km pokonaliśmy w 20 minut, a nie w godzinę, jak Fiatem Seicento.


Uwielbiam te kozy wszędzie.



Kozy się świetnie kamuflują.

Kiedy dotarliśmy do parkingu, był puściutki.
Zauważyłam że ze ściany nieczynnej jeszcze knajpy zniknął wielki napis "No toilet!".
(Jednakowoż, napisu "Toilet!" też nie było).

Droga z parkingu - we wrześniu będzie tu już całkiem pomarańczowo.

Po kilkuminutowym spacerze w fantastycznym górskim krajobrazie, zupełnie inny widok w dole. Laguna zmieniła nieco kształt przez te 9 miesięcy.


Fajne zdjęcie by było, gdyby nie ta reklamówka z żarciem (i krzywizna kuli ziemskiej).

Już z góry było widać, że na Balos będziemy sami! Niesamowite uczucie.



Ulokowaliśmy się na tych samych, dwóch ostatnich leżakach, co w ja z K. w zeszłym roku i zaczęliśmy sprawdzać, czy woda ciepła. Wiał dość mocny wiatr, a na piasku było dużo różnego rodzaju wodnych chwastów...

W pewnym momencie zostawiliśmy na leżakach rzeczy (jak okiem sięgnąć, nikogo tam przecież nie było) i poszliśmy się przejść po lagunie. Wtedy jednak szybkim krokiem zaczęły zbliżać się do naszej mierzei kozy! Byłoby głupio opowiadać potem "Koza ukradła nam aparat fotograficzny...".

Wiatr był dość mocny, ale słońce grzało przecudnie.

Ciepła woda, piasek przesypujący się między palcami...

I śniadanie z hotelowego "breakfast packet".

Już przed 11-stą przypłynął pierwszy stateczek. Wysiadła z niego wprawdzie niewielka grupa osób, ale na horyzoncie widać już było następny, a z góry zaczęli schodzić ludzie, którzy przyjechali tu tak jak my - samochodem. Posiedzieliśmy jeszcze trochę i ruszyliśmy z powrotem.





Na parkingu stało już trochę aut.

A między nimi, pod, a nawet na - kozy.


Po lewej "nasz" Jimny. A i Atosem ktoś przyjechał... i to z tej samej wypożyczalni...

Droga powrotna.


Następnym razem wyruszę wcześnie rano i wdrapię się na te górki.

Trochę strach...



A w Kaliviani obowiązkowo restauracja Gramvoussa.


I Feta with staka, czyli feta z kozim masłem, zapiekana w cieniutkim, chrupiącym cieście filo, do tego chleb z oliwą i grubą solą, plus tzatziki. Miałam ochotę zabrać ze sobą zastawę stołową, zwłaszcza ten kubek i popielniczkę. Na deser dostaliśmy arbuza i zeszyt, do której goście wpisują swoje zachwyty nad tym miejscem i tamtejszym jedzeniem (feta ze staką rzeczywiście pyszna, a siedzący niedaleko Francuzi też wydawali się być zadowoleni ze swoich ślimaków).

Potem pojechaliśmy pospacerować na niedaleką plażę Falassarnę, gdzie mocno wiało i były fale (a plażowiczów zaledwie kilku), ale woda niesamowicie turkusowa i dość ciepła.




W hotelu zmęczony kierowca zrobił sobie sjestę, a ja seans czytania i opalania łydek (bo głowy nie dało się trzymać na słońcu, po południu strasznie grzało) nad basenem. Na kolację wybraliśmy się do Pano Stalos czyli miejscowości sąsiedniej w stosunku do Agia Marina, gdzie, w górnej części wioski - miała się znajdować taverna Merovigli - podobno najlepsza w okolicach Chanii (pozdrowienia dla Małgosi z http://www.creteteam.pl, która bardzo dobrze opisała mi, jak tam dotrzeć).

Zaparkowaliśmy na głównym placyku wioski i przeszliśmy się kawałek - cicho, idyllicznie - bardzo sympatyczna wioska pośród wzgórz i gajów oliwnych, przy czym zdałam sobie sprawę, że to właśnie do tej wioski trafiłyśmy z K. w zeszłym roku, gdy szukałyśmy New National Road i zawracałyśmy na tej wąskiej drodze, a mężczyźni siedzący przy stolikach na chodniku przed kawiarnią przyglądali się nam, jak zwykle otwarcie i bez żenady, ale i nie bez sympatii (chyba).

W Merovigli usadowiliśmy się przy oknie z widokiem na gaje oliwne i zamówiliśmy świeże soki, lokalną wędzoną wieprzowinę, placek z fenkułem i oczywiście grillowaną fetę. Dostaliśmy też pyszny, ciemny chleb i pastę z oliwek. Obsługujący nas chłopak dziwił się, że nie chcemy jakiejś porządnej porcji mięsa, ale my po tej uczcie byliśmy pełni! (Czy naprawdę ludzie tyle jedzą? I to latem?). Z resztą, jedna z rzeczy, które tak mi się podobają na Krecie to możliwość zamówienia kilku przystawek i spróbowania wielu różnych lokalnych specjałów...

Wszystko było przepyszne. Kiedy poprosiliśmy o rachunek, sympatyczny kelner (kiedy już oderwał się od telewizora, w którym leciała właśnie grecka wersja "Idola") przyniósł nam na talerzyku coś, co wyglądało jak małe smażone ziemniaczki z kulką czegoś białego na wierzchu i karafeczkę raki. Te "ziemniaczki" okazały się być przysmakiem o nazwie loukoumades - takie jakby małe pączki, tylko o wiele bardziej chrupiące, w słodkim syropie, a ta biała kulka to oczywiście była gałka lodów... jakie to było dobre...!

Wracaliśmy już po ciemku. Na hotelowym balkonie oczywiście jeszcze obowiązkowy Mythos, niezbędny na trawienie po tych przysmakach... Stwierdziłam, że do szczęścia kulinarnego brakuje mi tylko jeszcze sfakian pie - okrągłego płaskiego placka z serem myzithra w środku, polanego miodem...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz